Praca ta konczyla sie slowami:
„Skladajac hold nieodzalowanej pamieci najlepszego Czlowieka, madrego Nauczyciela i wielkiego Uczonego, polski swiat lekarski pozostaje okryty zaloba po jego tragicznym zniknieciu, ktore niestety juz zapewne na zawsze pozostanie okryte mrokiem bolesnej tajemnicy”.
Rozdzial III
Przodownik policji w Chotymowie, Wiktor Kania, siedzial bezczynnie przy stole kancelaryjnym, pokrytym czysta zielona bibula i ziewal od czasu do czasu, patrzac przez okno. Posterunek miescil sie w ostatnim domku na skraju miasteczka i z okien roztaczal sie rozlegly widok na pola pokryte juz gesta zielenia, na brzeg jeziora, gdzie wlasnie rozwieszano sieci, na czarna smuge lasu, spod ktorej dymil komin tartaku Hasfelda, i na droge do tego tartaku, ktora szedl wlasnie zastepca Kani, posterunkowy Sobczak, z jakims wysokim, chudym brodaczem.
Sobczak stawial szeroko nogi, chwial sie przy kazdym kroku niby kaczka na obie strony i niosl pod pacha wielki arkusz dykty do tego swego laubzegowania. Brodacz musial byc robotnikiem z tartaku, i to od niedawna. Przodownik Kania widzial go po raz pierwszy, a przeciez znal wszystkich w Chotymowie i naokolo w promieniu dziesieciu kilometrow. Poza tym to, ze Sobczak sam niosl dykte, dawalo do myslenia. Widocznie nie uwazal za wskazane skorzystac z uslug towarzysza, a zatem z owym towarzyszem nie wszystko bylo w porzadku: towarzyszyl Sobczakowi nie z dobrej woli.
Na posterunek w Chotymowie przyprowadzalo sie roznych ludzi. Za bojki po wsiach, za drobne kradzieze w lesie i w polu, za klusownictwo. Czasem udawalo sie przylapac jakas grubsza rybe, bandyte lub defraudanta unikajacego wielkich szlakow i usilujacego bocznymi drogami dostac sie do granicy niemieckiej.
Prowadzony jednak przez Sobczaka brodacz, pomimo ogromnego wzrostu, nie budzil widocznie obaw posterunkowego i pewno chodzilo o jakis drobiazg.
Po chwili drzwi otworzyly sie i obaj weszli. Brodacz zdjal czapke i stanal przy drzwiach. Sobczak zasalutowal i zlozyl meldunek:
— Ten oto czlowiek zglosil sie do tartaku Hasfelda o prace. Zatrudniono go, ale okazalo sie, ze zadnych dokumentow nie, posiada i ze nie wie, jak sie nazywa ani skad pochodzi.
— Zaraz zobaczymy — mruknal przodownik Kania i skinal reka na brodacza. — Macie jakie dokumenty?
— Nie mam.
— Sobczak, obszukaj go.
Posterunkowy rozpial gruby, zniszczony kubrak, przeszukal kieszenie, polozyl przed przodownikiem na stole wszystko, co znalazl: nieduzy, tani scyzoryk, kilkadziesiat groszy, kawalek sznurka, dwa guziki i blaszana lyzke. Obmacal mu cholewy, ale i tam nic nie bylo.
— Skadzescie sie tu wzieli? Co? — zapytal przodownik.
— Przyszedlem z Czumki w surskim powiecie.
— Z Czumki?... A po coscie przyszli?
— Za praca. W Czumce robilem w tartaku. Tartak zamkneli. Ludzie mowili, ze tu, w Chotymowie, dostane zajecie i zarobek.
— A jak nazywal sie wlasciciel tartaku w Czumce?
— Fibich.
— Dlugoscie tam robili?
— Pol roku.
— A urodziliscie sie tez w surskim powiecie? Brodacz wzruszyl ramionami.
— Nie wiem. Nie pamietam. Przodownik spojrzal nan groznie.
— No, no! Tylko nie mnie bedziecie zawracac glowe! Pismienny? — Tak.
— Wiec gdzie byliscie w szkole?
— Nie wiem.
— Wasze imie i nazwisko? — krzyknal zniecierpliwiony Kania. Brodacz milczal. — Glusi jestescie?
— Nie, panie przewodniku, i niech pan nie gniewa sie na mnie. Ja przeciez niczego nie zrobilem.
— No, to mowcie prawde!
— Prawde mowie. Nie wiem, jak sie nazywam. Moze wcale sie nie nazywam. Wszyscy mnie o to pytaja, a ja nie wiem.
— Wiec co! Nigdy nie mieliscie dokumentow?
— Nigdy.
— To jak was do pracy przyjmowali? Bez papierow?
— Po miastach to wszedzie papierow zadali i nie chcieli tak przyjac. A po wsiach to nie kazdy na to zwaza. Ot, nazwa jakkolwiek, jak komu wygodnie, i juz. Tu, w tutejszym tartaku tez podalem nazwisko, jakim mnie w Czumce przezwali: Jozef Broda. Ale panu posterunkowemu sam powiedzialem, ze to przezwisko. Ja nic zlego nie zrobilem i sumienie mam czyste.
— To sie okaze.
— Pan przodownik moze napisac do tych, gdzie pracowalem. Nikomu nic nie ukradlem.
Przodownik zamyslil sie. Juz nieraz w swojej praktyce mial do czynienia z roznymi osobnikami, ukrywajacymi swoje nazwisko, a jednak zawsze podawali jakiekolwiek zmyslone. Ten zas uporczywie twierdzil, ze nie ma nazwiska.
— A gdzie wasza rodzina?
— Nie wiem. Nie mam zadnej rodziny — z rezygnacja odpowiedzial brodacz.
— A byliscie sadownie karani?
— Tak jest.
Przodownik szeroko otworzyl oczy.
— Gdzie?
— W zeszlym roku w Radomiu, a trzy lata temu w Bydgoszczy. Raz na miesiac, a raz na dwa tygodnie.
— Za co?
— Za wloczegostwo. Ale niesprawiedliwie. Czy jak kto pracy szuka, to wloczega?... Po prawdzie, to za to, ze dokumentow nie mialem. I prosilem i w sadzie, i na policji, i w wiezieniu, zeby mi wystawili jaki dokument. Ale nie chcieli. Mowili, ze takiego prawa nie ma. To co mam robic?
Chrzaknal i rozlozyl rece.
— Niech mnie pan pusci, panie przodowniku. Ja nic zlego nikomu nie zrobie.
— Puscic?... Przepisy na to nie pozwalaja. Odesle was do starostwa, a tam niech robia, co im sie podoba. Mozecie usiasc i nie przeszkadzajcie. Musze sporzadzic protokol.
Wyciagnal z szuflady arkusz papieru i zaczal pisac. Dlugo sie namyslal, bo brak nazwiska i miejsca urodzenia zatrzymanego osobnika psul mu caly schemat protokolu. Wreszcie skonczyl i spojrzal na brodacza. Szpakowaty zarost i wlosy wskazywaly, ze musi miec cos kolo piecdziesiatki. Siedzial bez ruchu, wpatrzony w sciane, a jego przerazliwa chudosc i zapadniete policzki sprawialy wrazenie szkieletu. Tylko ogromne, spracowane rece poruszaly sie jakims dziwnym, nerwowym ruchem.
— Przenocujecie tu — powiedzial Kania — a jutro odesle was do powiatu. Wstal i dodal:
— Nic wam tam nie zrobia. Najwyzej odsiedzicie za wloczegostwo i puszcza.
— Jak inaczej nie mozna, to nie ma rady — ponuro mruknal brodacz.
— A teraz chodzcie tu.
Otworzyl drzwi do malej komory z zakratowanym okienkiem. Na podlodze lezal siennik, grubo nabity sloma. Drzwi byly z tegich desek.
Gdy zamknely sie, brodacz polozyl sie na sienniku. I zaczal rozmyslac. Zarowno ten przodownik, jak i drugi policjant nie byli zlymi ludzmi, a jednak widocznie prawo nakazywalo im byc zlymi. Za coz znowu pozbawiono go wolnosci, za co wciaz patrza na niego jak na przestepce?... Czy to taka naprawde konieczna rzecz miec dokumenty i jakos sie nazywac?... Czy od tego czlowiek stanie sie inny?...
Tlumaczyli mu tyle razy, ze to niemozliwe, by wcale sie nie nazywal. I on w koncu musial im przyznac slusznosc. Ale bal sie o tym myslec. Gdy tylko zaczal, ogarnialo go dziwne uczucie: jakby zapomnial cos, cos niezmiernie waznego. I nagle mysli opanowane goraczkowym niepokojem rozbiegaly sie we wszystkie strony, zbijaly sie w jakies pogmatwane klebowiska, szarpaly sie rozpaczliwie, jak zwierzeta ogarniete dzika panika; wirowaly coraz szybciej, bez sensu, bez celu, potem rwaly sie w strzepy, w jakies dziwaczne klaczki, niby bezksztaltne, beztresciowe zyjace potworki, zrastaly sie w wielki motek waty wypelniajacy cala czaszke.
W takich chwilach doznawal najokropniejszego strachu. Zdawalo mu sie, ze oszaleje, ze dostaje obledu i ze jest wobec zblizajacej sie katastrofy bezradny, bezsilny i zgubiony. Bo przecie w tym piekielnym chaosie ani na moment nie tracil swiadomosci. Gdzies wewnatrz mozgu jakis precyzyjny aparat notowal z calym spokojem kazdy objaw, kazda faze. I. w tym byla najwieksza meka.
Na prozno calym wysilkiem woli usilowal wyrwac sie z chlonacego bagna. Przestac myslec, skupic uwage na jakims przedmiocie, ratowac sie. Jedynie fizyczny bol przynosil lekka ulge. Wpijal zeby do krwi w cialo, gryzl rece i tlukl glowa o sciane az do utraty sil, do omdlenia.