— A ty co? Bierz sie do roboty! Nie slyszysz? Ludzie ziarno przywiezli!...
— To znaczy, ze wezmiesz mnie do pracy? — zapytal uradowany.
— Niech tam juz. Wezme.
Rozdzial VI
Od tego dnia zadomowil sie Antoni Kosiba w mlynie Prokopa Mielnika. A chociaz nie smial sie nigdy, a usmiechal bardzo rzadko, bylo mu tu dobrze jak nigdzie dotychczas. Roboty sie nie bal, rak ani plecow nie zalowal, w gadanie nie lubil sie wdawac, totez stary Prokop nic mu nie mial do zarzucenia. Owszem, nawet zadowolony byl z nowego parobka. Jezeli zas niczym tego nie objawial, to tylko dlatego, ze nie lezalo to w jego zwyczajach.
Antoni Kosiba spelnial wszystkie prace, jakie na niego przypadly. Czy przy stawidlach, czy przy zsypce, czy przy wadze, czy zarnach. Gdy co psulo sie, zabieral sie do naprawy, a ze bystry byl widac z natury, mialo sie w nim wygodna wyreke. Nieraz klamra pekla albo i trybowe kolo na osi obsunelo sie, a on juz wiedzial, co trzeba zrobic, umial zrobic i obywalo sie bez kowala i bez stelmacha.
— Zdolny ty jestes, Antoni — mawial Witalis. — Znac, ze po swiecie bywaly.
A znowu innym razem:
— Nie taki ty jeszcze stary. Bedziesz madrze Prokopowi sluzyc, a to patrz, jeszcze i zone sobie wysluzysz, Olge — wdowe poslubisz...
— Gadasz, sam nie wiesz co — Antoni Kosiba wzruszyl ramionami — ani im to w glowie, ani tym bardziej mnie. Po licha mi to?
Dudnilo kolo mlynskie, szumial obfity strumien wody, warczaly zarna. Bialy pyl maczny unosil sie w powietrzu napelniajac je chlebnym smakiem. Od switu do nocy nie braklo zajecia. Owszem, raczej czasu nie stawalo. Za to w niedziele mozna bylo odetchnac i kosci rozprostowac. Ale i wtedy Antoni nie staral sie zblizyc ani do wesolej Zoni, ani do Natalczynej matki, Olgi, chociaz obie go lubily i odnosily sie don zyczliwie. Najwiecej w czasie odpoczynku przebywal z Natalka.
Dzien byl do dnia podobny i jemu samemu zdawalo sie, ze juz tak zawsze bedzie, gdy zaszedl wypadek, ktory nie tylko wszystko zmienil, lecz i dla rodziny Prokopa Mielnika mial byc wielkim zdarzeniem.
Stalo sie to tak: w sobote, tuz przed zatrzymaniem kola, pekla debowa piasta. Co zywo nalezalo ja zmocowac obrecza zelazna. Prokop przyniosl niemal biegiem narzedzia i Antoni ze trzy godziny pocil sie, zanim reperacji dokonal. Poniewaz zas narzedzia stary ponad wszystko cenil i trzymal je Zawsze przy swoim lozku, kazal skrzynke tam odniesc. Antoni wzial ja na ramie i poszedl. Dotychczas nigdy do pokojow nie zagladal, bo ciekawy nie byl, a i nie mial po co.
Czysto tu bylo nadzwyczajnie. Biale, nakrochmalone firanki w oknach i doniczki z pelargonia. Na wysokich lozkach pietrzyly sie az po sufit piramidy pulchnych poduszek, podloga byla czerwono malowana.
Antoni cofnal sie, by staranniej wytrzec nogi, i wszedl. W drugim pokoju zobaczyl Wasilke. Wasilka lezal w lozku i plakal. Gdy zobaczyl Antoniego, zaczal uspokajac sie, ale nagle zawolal:
— Sluchaj, Antoni, ja juz dluzej nie wytrzymam. Lepsza smierc jak takie zycie. Ja ze soba skoncze. Tak mnie juz pisano.
— Nie mow byle czego — spokojnie odpowiedzial Antoni. — Rozne nieszczescia ludzi spotykaja, a przeciez zyja...
— Zyja? To po co?... Coz ja, jak ta kloda mam gnic? — Po coz gnic...
— A co ze mnie? Ani komu, ani sobie. Tak i bedzie. Leze tu i wciaz mysle. I domyslilem sie: Nie ma innej rady.
— Zostaw glupstwa — mruknal Antoni, ukrywajac wzruszenie. — Mlody jestes.
— I coz ze mlody! Jakaz moja mlodosc, kiedy nogami o wlasnych silach stapac nie moge.
Zebym stary byl, to niech... A to kara boska za grzech ojca! A ja mam za to cierpiec? Za co ja?... Ja stryjowi odebralem jego czesc?... Nie ja! Nie ja! Tylko ojciec. Za coz na mnie to kalectwo?...
Antoni spuscil oczy. Wprost nie mogl patrzec na tego slicznego chlopca, dzieciucha prawie, rozpaczajacego nad soba.
— Ty mysl o czym innym — baknal bez przekonania.
— O czymze ja moge myslec, o czym? Kiedy co spojrze na te swe nogi, to wolalbym sie nie urodzic! O, zobacz! Szarpnal koldre i odkryl sie.
Wychudzone nogi, nienaturalnie cienkie, pokryte byly na goleniach rozowymi pregami blizn, ktore jeszcze nie zdazyly zbielec, i zgrubieniami.
Wasil cos mowil, lecz Antoni Kosiba nie slyszal tego, nie rozroznial slow. Patrzal jak urzeczony. Czul, ze cos dziwnego z nim sie dzieje. Patrzal tak, jakby juz kiedys taki widok mial przed oczami, jakby tak byc powinno. Nieprzeparta sila kazala mu pochylic sie nad lezacym. Wyciagnal rece i zaczal obmacywac kolana i golenie. Jego grube palce, pokryte stwardniala skora, z nieomylna sprawnoscia wyszukiwaly naciskami na zwiotczale miesnie kaleki krzywizny zle zrosnietych kosci.
Dyszal ciezko, jakby przy wielkim wysilku. Walczyl z myslami. Alez tak, tak: z nadzwyczajna jasnoscia to rozumial. Kosci przecie zle zrosly sie. To nie powinno byc tak. I tu tez. Jakze!
Wyprostowal sie i otarl rekawem pot z czola. Jego oczy swiecily sie, a zbladl tak, ze Wasilko zapytal:
— Co tobie?
— Czekaj, Wasil — odezwal sie Antoni ochryplym nagle glosem — ty jak dawno spadles i polamales nogi?
— Piaty miesiac... Ale...
— Piaty? Ale tobie zestawili?
— Zestawili. Doktor z miasteczka, z Radoliszek. — I co?
— I mowil, ze bede zdrow. W deseczki mi nogi zabandazowal. Dwa miesiace lezalem, a jak zdjal...
— To co?
— To powiedzial, ze juz nic nie pomoze. Takie polamanie, ze zadnej rady nie ma.
— Ze nie ma?
— Aha! Ojciec chcial mnie do samego Wilna wiezc do szpitala. Ale doktor powiedzial, ze nie ma po co, bo i sam Pan Bog tu nie pomoze. Antoni zasmial sie.
— Nieprawda.
— Jak to nieprawda? — drzacym glosem zapytal Wasil.
— A tak, ze nieprawda. Ot! poruszaj palcami!.. A widzisz... Nieprawda! Jakbys nie mogl poruszyc, to koniec. A stopami?
— Nie moge — skrzywil sie Wasil — boli.
— Boli?... To i powinno bolec. Znaczy, dobrze jest. Zmarszczyl brwi i zdawal sie namyslac. Wreszcie powiedzial z przekonaniem:
— Trzeba tobie nogi znowu polamac i prawidlowo kosci zlozyc. Jak musza byc. I wyzdrowiejesz. Zebys palcami nie mogl ruszac, to przepadlo, a tak. mozna.
Wasil wpatrywal sie wen zdumiony.
— A ty. Antoni, skad wiesz?
— Skad?... — Antoni zawahal sie. — Nie wiem skad. Ale to nic trudnego.
O zobacz. Tu tobie zroslo sie krzywo i tu, a na tej nodze jeszcze gorzej. Tu pekniecie az do kolana pewno jest.
Nacisnal i zapytal:
— Boli?
— Bardzo boli.
— A widzisz. I tu musi byc tak samo!...
Kaleka syknal pod dotknieciem palca. Antoni usmiechnal sie.
— Widzisz!... Tu trzeba przekroic skore i miesnie. A potem mloteczkiem... albo pilka. Zestawic w porzadku.
Zwykle spokojny i raczej flegmatyczny Antoni byl teraz zmieniony nie do poznania. Z ozywieniem tlumaczyl Wasilowi, ze nie wolno tracic czasu i trzeba to predko zrobic.
— Doktor Pawlicki nie zgodzi sie. — Wasil potrzasnal glowa. — On jak co powie, to pozniej i sluchac nie chce. Chyba zeby do Wilna jechac? Drzal caly pod wplywem tej nadziei, jaka w nim obudzil Antoni, i wpatrywal sie wen z niepokojem.
— Nie trzeba do Wilna! — gniewnie odpowiedzial Antoni. — Nie trzeba nikogo. Ja sam! Ja sam to zrobie!...
— Ty? — juz z zupelna niewiara zawolal Wasil.
— A tak, ja. I zobaczysz, bedziesz chodzil po dawnemu.
— A skadze ty to mozesz umiec? Toz operacja. Trzeba nauki konczyc, zeby takie rzeczy.
Robil ty to kiedy?
Antoni spochmurnial. Nie mogl przezwyciezyc tego dziwnego pragnienia, wprost cos go zmuszalo do upierania sie przy swoim zamiarze. Jednoczesnie jednak zrozumial, ze mu nie dadza, nie pozwola, ze nie beda wierzyc. Oczywiscie nigdy nie zajmowal sie leczeniem ani tym bardziej zestawianiem zlamanych nog. Wsrod wielu zawodow, do ktorych sie zaprawil w ciagu swojej wieloletniej wedrowki, wiedzial to z zupelna pewnoscia, nigdy nikogo nie leczyl. Sam teraz dziwil sie sobie, skad z taka pewnoscia, z takim przekonaniem mogl twierdzic, ze kalectwo Wasila bylo do usuniecia. Dziwil sie, lecz to w najmniejszym stopniu nie zmienialo jego przeswiadczenia ani nie oslabialo postanowienia.