Rozdzial II
Znikniecie profesora Rafala Wilczura poruszylo cale miasto. Przede wszystkim w calej sprawie wyczuwalo sie jakas tajemnice. Ci wszyscy, ktorzy od lat stykali sie z profesorem i znali go dobrze, zapewniali, ze wszelkie przypuszczenia na temat samobojstwa bylyby absurdem. Wilczur odznaczal sie przecie wrecz zywiolowa witalnoscia, kochal swoja prace, kochal rodzine, kochal zycie. Jego stan majatkowy byl wyborny. Jego slawa wciaz rosla. W swiecie lekarskim byl uwazany za znakomitosc.
Zabojstwo zdawalo sie byc rowniez wykluczone z tego prostego powodu, ze profesor nie mial wrogow. Jedynym dopuszczalnym motywem zbrodni moglaby byc chec rabunku. Ale i tu nasuwaly sie istotne watpliwosci. Latwo stwierdzono, ze krytycznego dnia profesor mial przy sobie niewiele ponad tysiac zlotych, ogolnie zas wiedziano, ze uzywal zwyklego czarnego zegarka i nawet obraczki nie nosil. Zatem uplanowany napad rabunkowy i morderstwo jako wynik takiego napadu nie wygladaly prawdopodobnie. W wypadku katastrofy czy przypadkowego zabojstwa szybko odnaleziono by zwloki.
Pozostawala jeszcze jedna ewentualnosc: utrata pamieci. Poniewaz w ubieglym roku udalo sie policji odnalezc piec osob zaginionych wskutek naglej utraty pamieci, w wiekszosci dziennikow w licznych notatkach wysuwano takie wlasnie przypuszczenia.
Jezeli jednak w tych wzmiankach polgebkiem, a w prywatnych rozmowach jawnie mowiono o tajemniczych okolicznosciach zaginiecia profesora Wilczura, to z calkiem innych powodow.
Oto do willi profesora przy Alei Bzow na prozno szturmowali reporterzy. Bez trudu wprawdzie zdolali dowiedziec sie, ze zona profesora wraz z siedmioletnia coreczka nie jest obecna w Warszawie, sluzba jednak nabrala wody do ust i odmawiala wszelkich dalszych informacji. Bardziej natarczywych dziennikarzy odsylala do kuzyna zaginionego, do prezesa Sadu Apelacyjnego, Zygmunta Wilczura. Ten zas z niezmaconym spokojem powtarzal:
— Pozycie mego kuzyna z zona bylo zawsze nader szczesliwe. W oczach licznych przyjaciol nieodmiennie uchodzili za wzorowe malzenstwo. Wiazanie zatem zaginiecia profesora, czym jestem gleboko wstrzasniety, z jego sprawami rodzinnymi jest i pozostanie — mowil z naciskiem — niedorzecznoscia.
— A czy pan prezes moze nam powiedziec, gdzie obecnie znajduje sie pani Beata Wilczurowa? — pytali dziennikarze.
— Owszem. Gotow jestem powtorzyc panom to, co slyszalem z ust mego kuzyna, wlasnie w dniu, kiedy po raz ostatni wyszedl z domu. Oswiadczyl mi, ze wyslal zone z dzieckiem za granice.
— A cel jej wyjazdu?
Prezes z usmiechem zrobil reka nieokreslony gest.
— Przyznam sie panom, ze nie spytalem o to. Prawdopodobnie chodzilo o wyjazd kuracyjny. O ile sobie przypominam, zona kuzyna nie najlepiej znosila nasze sloty jesienne. Zreszta dosc czesto bawila za granica.
— Jednakze taki nagly wyjazd w dniu czy tez na kilka dni przed balem, na ktory byly juz rozeslane zaproszenia...
— Moi panowie. Roznie sie ludziom ukladaja sprawy. Poza tym nie bylismy z soba az w tak bliskich stosunkach, bym mogl wiedziec o wszystkich ich poruszeniach. Jezeli jednak wolno mi panow o to prosic, bylbym ze wzgledow rodzinnych bardzo obowiazany za nierozdymanie sprawy do rozmiarow niezdrowej sensacji. A zwlaszcza spodziewam sie, ze nie znajde w prasie zadnych aluzji dotyczacych rodzinnego pozycia mego kuzyna. Bardzo na to licze. W zamian podziele sie z panami moim osobistym pogladem na caly wypadek. Nie jest wykluczone, ze profesor mial zamiar wyjechac z zona. Zatrzymala go w Warszawie nader wazna operacja, o ktorej tyle wszystkie dzienniki pisaly. Z chwila gdy operacja sie udala, moj kuzyn mogl wyjechac za zona.
— Minelo juz tyle dni — zauwazyl jeden z reporterow — niepodobna, by do profesora nie dotarl alarm calej prasy. Dalby o sobie znac.
— Zapewne. O ile alarm don dotarl. Jest jednak wiele takich zakatkow za granica, cichych pensjonatow w gorach, ustronnych miejsc wypoczynkowych, dokad pisma warszawskie nie docieraja.
— Depesze o zaginieciu profesora podala cala prasa zagraniczna — upieral sie dziennikarz — no, i radio.
— Radia mozna nie sluchac. Ja sam na przyklad nie znosze radia. A ilez to osob podczas wypoczynku do rak nie bierze dziennikow. Nie kazdy ma na nie ochote w jakims Tyrolu czy Dalmacji.
— Tak, panie prezesie. Ale jest jeszcze jedna okolicznosc. Oto profesora nie ma ani w Tyrolu, ani w Dalmacji, ani w ogole za granica.
— I w jakiz sposob zdolal pan to stwierdzic? — z usmiechem zapytal prezes.
— To nie bylo trudne. Po prostu stwierdzilem w starostwie, ze paszport zagraniczny profesora Wilczura byl wystawiony z rocznym terminem waznosci. A termin ten uplynal dokladnie przed dwoma miesiacami i nie byl prolongowany.
Zapanowalo milczenie. Wreszcie prezes rozlozyl rece.
— Ha. Niewatpliwie sprawa nie jest jasna. Prosze mi jednak wierzyc, ze doloze wszelkich staran, by ja wyswietlic. Pracuje nad tym i policja. W kazdym razie przypominam panom jeszcze raz swoja prosbe.
Zawdzieczajac wlasnie tej prosbie, wyrazonej przez czlowieka zajmujacego ogolnie szanowane stanowisko w zyciu publicznym, jak tez i z racji powszechnej sympatii, jaka cieszyl sie zaginiony profesor, prasa wyrzekla sie ponetnej okazji do wentylowania spraw z jego zycia osobistego. Nie przeszkodzilo to oczywiscie powodzi plotek kursujacych wsrod znajomych i nieznajomych, te jednak, nie podsycane swiezymi wiadomosciami, stopniowo zaczely przycichac.
Natomiast policja nie zaniechala sprawy. Komisarz Gorny, ktoremu ja powierzono, w ciagu kilku dni zdolal ustalic szereg szczegolow. Zbadanie personelu lecznicy wyjasnilo, ze w krytycznym dniu profesor Wilczur, jadac do domu byl w znakomitym humorze i ze wiozl sobolowe futro, ktore wlasnie nabyl, a ktore mialo byc prezentem dla zony z racji osmej rocznicy slubu. Nic nie wskazywalo na to, by spodziewal sie naglego wyjazdu malzonki. Z zeznan sluzby wynikalo, ze dowiedzial sie o nim dopiero z listu pozostawionego przez nia. List ten wywarl na nim piorunujace wrazenie. Robil wrazenie nieprzytomnego, nic nie jadl. Siedzial w ciemnym gabinecie.
Listu wprawdzie nie znaleziono. Nie trudno jednak bylo domyslic sie, ze zawieral decyzje zerwania. Takie przypuszczenie wyrazil rowniez i prezes Wilczur, ktory nie skapil sledztwu najdrobniejszych szczegolow i podal wyczerpujaca relacje ze swej wizyty u kuzyna.
Z dalszych zeznan sluzby nie wynikalo nic pewnego. Pani Beata codziennie w rannych godzinach udawala sie samochodem na dluzszy spacer do parku Lazienkowskiego. Szofer zostawal z wozem przed brama i nigdy nie widzial nikogo, kto by pani towarzyszyl. Za to stroze w parku w okazanej fotografii poznali od razu pania, ktora codziennie spotykala sie tu z mlodym, szczuplym blondynkiem w dosc zniszczonym ubraniu. Rysopis owego blondyna nie odznaczal sie wszakze zadnym szczegolem charakterystycznym.
Badanie przeprowadzone w listach i papierach profesorowej nie dalo rowniez zadnego sladu. Stwierdzono, ze zostawila wieksza kwote pieniedzy i bizuterie. Nie zabrala rowniez futer ani zadnych cennych, a dajacych sie latwo spieniezyc rzeczy.
W biurku profesora znalazl komisarz Gorny nabity rewolwer.
— To mi pozwala wnioskowac — mowil prezesowi Wilczurowi — ze profesor stanowczo nie mial zamiarow samobojczych. W przeciwnym razie zabralby bron. Zabralby ja rowniez w wypadku, gdyby zamierzal rozprawic sie z uwodzicielem zony.
— Czy pan komisarz sadzi, ze mogl wiedziec, gdzie go nalezy szukac?
— Nie. Przypuszczam, ze nawet nie domyslal sie jego istnienia. Mlodzienca o takim wygladzie nie widzial nikt ze sluzby w Alei Bzow. Jednak jestem przekonany, ze odnalezienie tej pary da nam odpowiedz na pytanie, co sie stalo z profesorem.
Zgodnie z ta koncepcja komisarz skierowal sledztwo ku odszukaniu pani Beaty. Po dlugich zabiegach sprowadzono don szofera taksowki, ktora krytycznego dnia odjechala z domu profesora. I ten jednak niewiele mial do opowiedzenia. Pamietal, ze odwiozl z Alei Bzow na Dworzec Glowny mloda, przystojna pania z kilkuletnia dziewczynka. Zaplacila, sama wziela walizki i znikla w tlumie. Badanie kolejowego rozkladu jazdy tez nie na wiele sie. zdalo. Miedzy dwunasta a pierwsza w poludnie z Dworca Glownego odchodzilo kilkanascie pociagow w najrozmaitszych kierunkach.