— Czy to ta? — zwrocil sie przodownik do lekarza.
— Tak, to moja walizka.
— Moze pan doktor sprawdzi, czy niczego w niej nie brakuje. Pawlicki otworzyl i pobieznie przejrzal zawartosc.
— Nie, zdaje sie, ze nie brakuje niczego.
— Na „zdaje sie” nie moge sie opierac — urzedowym tonem powiedzial Ziomek. — Prosze o stwierdzenie z cala pewnoscia albo o podanie nazw przedmiotow, ktore zginely.
— Niczego nie brakuje — poprawil sie lekarz.
— Zatem spiszemy protokol.
Ziomek wyjal z teczki papiery i przystapil do pisania. W izbie zalegla cisza.
Doktor Pawlicki byl dosc wrazliwy, by odczuc niechec, z jaka odnosili sie don wszyscy obecni, nie wylaczajac milczacego posterunkowego. Niechec i potepienie. Czyz mieli racje? Przecie samemu sobie nie mial nic do wyrzucenia. Postepowal zgodnie z sumieniem, postepowal tak, jak mu nakazywal obowiazek obywatelski i lekarski. Jezeli spelniajac ten obowiazek, jednoczesnie zyskiwal osobiscie na utraceniu konkurenta, to i tu byl w porzadku. Walczyc o byt wolno, a on walczy w dodatku srodkami legalnymi. Prawo i moralnosc publiczna jest po jego stronie. Gdyby nawet nie byl lekarzem, gdyby ten znachor nie odbieral mu pacjentow, i wowczas musialby zadac unieszkodliwienia tego czlowieka.
Panstwo otacza zdrowie swych obywateli opieka, setkami ustaw i rozporzadzen. Od lekarza wymaga dlugoletnich studiow, zmudnej praktyki, wiedzy i poziomu etycznego. Tymczasem tutaj zwykly, ciemny chlop lamie to prawo. Nie ma zadnego znaczenia, ze moglo mu sie udac kilka operacji. W tysiacu innych wypadkow moze okazac sie wrecz zabojca. W imie czego tedy doktor medycyny, ktory na swoje fachowe wyksztalcenie wydal moc pieniedzy i stracil wiele lat, ma wyrzekac sie dobrowolnie przyslugujacych mu uprawnien, obojetnie przygladac sie szkodliwej i niebezpiecznej dzialalnosci jakiegos prostaka, no i przymierac glodem?
— W imie czego?!
Czy dlatego, ze nie pochwalaja jego stanowiska ci poczciwi zapewne, lecz nieinteligentni ludzie?... Alez wlasnie jako inteligent, jako jedyny tu czlowiek z wyzszym wyksztalceniem powinien by ich pouczyc, powinien im wytlumaczyc, ze postepuje sprawiedliwie i slusznie, iz proceder znachorski stanowi niebezpieczenstwo publiczne, ze prawa musza byc szanowane, ze wreszcie kradziez jest zawsze kradzieza, niezaleznie od takich czy innych pobudek dzialania. Ze spoleczenstwo cywilizowane, ze panstwo i wszyscy swiadomi obywatele maja obowiazek przestrzegania w kazdej okolicznosci ustalonego porzadku.
Oczywiscie w motywach postepowania Kosiby znajdzie sie wiele podstaw do lagodnego wyroku. Ale to zalezy od sadow...
Nie, doktor Pawlicki nic tu sobie nie mial do wyrzucenia. Chyba tylko ze wrodzona duma nie pozwalala mu znizyc sie do usprawiedliwiania sie przed tymi ludzmi, co zreszta na nic by sie nie zdalo.
Stal w milczeniu, z podniesiona glowa i z zacisnietymi ustami, udajac ze nie dostrzega niezyczliwych spojrzen.
Przodownik Ziomek skonczyl protokol, odczytal, obecni podpisali.
— Musi pan jeszcze podpisac zobowiazanie o niewydalaniu sie — zwrocil sie do Kosiby — o tutaj. Nie wolno panu wyjezdzac bez zawiadomienia policji.
— Jak to? — zdziwil sie doktor. — Pan go nie aresztuje?
— Nie widze powodu. — Przodownik wzruszyl ramionami.
— Chyba udowodniona kradziez?...
— I coz z tego?... Aresztuje sie wowczas, gdy sa powody obawiac sie ucieczki oskarzonego, a ja jestem pewien, ze on nie ucieknie.
— Ta pewnosc moze byc zawodna.
— Za to juz ja ponosze odpowiedzialnosc, panie doktorze. Zreszta kieruje sprawe do sedziego sledczego. Moze on zarzadzi aresztowanie, jezeli pan o to bedzie zabiegal. Ale watpie. Po wyroku zamkna go, oczywiscie w tym wypadku, jesli wyrok bedzie skazujacy. No, to juz tu nie mamy nic do roboty. Do widzenia, panie Kosiba! Zycze zdrowia, panno Marysiu!
Wyszli i po chwili turkot bryczki oznajmil, ze odjechali. Znachor stal nieruchomo przy drzwiach. Gdy odwrocil sie, zobaczyl Marysie zalana lzami.
— Co ci, golabeczko, co ci? — zaniepokoil sie.
— Stryjciu, kochany stryjciu Antoni, co ja ci przykrosci narobilam. To wszystko przeze mnie!
— Uspokoj sie, golabeczko, nie placz. Jakie tam przykrosci. Nic mi nie bedzie.
— Jezeli wsadza cie do wiezienia, ja chyba umre z rozpaczy!
— Nie wsadza, nie wsadza!... A jakby i wsadzili, to co? Korona mi z glowy nie spadnie.
— Nie mow tak, stryjciu. To bylaby straszna niesprawiedliwosc.
— Duszyczko droga, na swiecie wiecej jest niesprawiedliwosci niz sprawiedliwosci. A tutaj, prawde mowiac, na kare zasluzylem. Ukradlem.
— Zeby mnie ratowac!
— To prawda, ale zawszec to kradziez. Inna rzecz, ze zalu nie czuje. Bo jak mialem zrobic?... Ale nie ma o czym gadac. Nawet przodownik bedzie mnie bronic. — Tylko ten zly czlowiek, ten doktor...
— Czy on zly, golabeczko?... Nie wiem, czy zly. Twardy jest. A za twardosc nikogo winic nie mozna. Charakter juz taki. Moze jemu nikt serca nie okazal, to i jego stwardnialo. A i to jeszcze pamietaj, ze jemu ciezko pogodzic sie z mysla o tym, ze on juz na ciebie machnal reka, a ja przy pomocy Boskiej odratowalem cie, golabeczko. Umyslnie nie mowilem ci dotychczas, jak bylo juz z toba kiepsko. Chorym nie trzeba mowic takich rzeczy, bo przejmuja sie, a to przeszkadza w powrocie do zdrowia.
— Czym ja ci sie wywdziecze, stryjciu Antoni, za tyle dobroci, za tyle poswiecenia! Zlozyla rece i oczyma pelnymi lez patrzyla mu w oczy. A znachor usmiechnal sie i powiedzial:
— Czym?... Ot, pokochaj mnie troszke.
— Pokochac? — zawolala. — Alez ja cie, stryjciu, tak kocham, jak tylko mamusie kochalam!
— Bog ci zaplac, golabeczko — odpowiedzial drzacym glosem.
Rozdzial XV
Sprawa Zenona Wojdylly odbyla sie w polowie pazdziernika w Wilnie. W Radoliszkach dowiedziano sie o tym dopiero nazajutrz, po wyroku, gdyz wobec przyznania sie oskarzonego swiadkow nie wzywano do sadu zadnych, poza poszkodowanymi, ktorzy z powodu stanu zdrowia stawic sie nie mogli.
Jezeli zas w gazetach ze sprawy tej zrobiono wielka sensacje, to dlatego, ze oskarzony sam prosil o najsurowszy wymiar kary. Sad jednak dopatrujac sie w tym zadaniu skruchy Zenona i uwzgledniajac wiele innych okolicznosci lagodzacych oraz bedac przeswiadczonym o szczerym zamiarze poprawy ze strony oskarzonego, skazal go tylko na dwa lata wiezienia.
Do mlyna wiadomosc o tym przyniosl Wasil, ktory z interesami ojca jezdzil do Wilna i, korzystajac z okazji, byl obecny na rozprawie. Od niego tez Marysia dowiedziala sie, ze mlody Czynski nie stawil sie w sadzie, gdyz przebywa na kuracji za granica. Dokladniej miejsca jego pobytu okreslic nie umial, bo chociaz slyszal w sali sadowej nazwe owej miejscowosci, jako cudzoziemskiej nie zapamietal.
Marysia zastanawiala sie, czy nie poprosic go lub kogos innego o wywiedzenie sie adresu Leszka. W Ludwikowie na pewno adres ten znali nie tylko jego rodzice. Obawiala sie jednak, ze z takiego dowiadywania sie moga wyniknac jakies komplikacje, i postanowila cierpliwie czekac na list.
Postanowic bylo latwo, trudniej wszakze bylo zdobyc sie na cierpliwosc.
Mijal tydzien za tygodniem, a .Leszek nie pisal. Coraz smutniejsze mysli przychodzily do glowy, coraz bardziej topnialy nadzieje.
Tymczasem stan zdrowia Marysi poprawial sie nadspodziewanie szybko. Juz od dawna siadywala na lozku, a w pierwszych dniach listopada znachor pozwolil jej wstac.
Rany nad skronia i pooperacyjne zagoily sie zupelnie. Po starciach skory na nogach i rekach zostaly ledwie widoczne blizny. Sily odzyskiwala stopniowo, lecz stale. Zaraz nazajutrz po wstaniu zaczela sie krzatac przy gospodarstwie znachora. Po tygodniu izba i alkowa juz inaczej wygladaly.
— Nie mecz sie, golabeczko. — Znachor usilowal ostudzic jej zapal. — Po co to wszystko?...
— Czyz teraz nie czysciej tu i nie ladniej, stryjciu Antoni?
— Sil twoich szkoda.