— To ladnie! — zawolal Leszek. — Widzisz, Marysiu?... Pan Antoni daje nam do zrozumienia, ze juz ma dosc nas, ze sam do innych ludzi teraz przywiaze sie.
— Stryjem Antoni — Marysia wziela go pod ramie — ja tak prosze, tak bardzo prosze...
Znachor wyciagnal reke i poglaskal ja po ramieniu.
— Golabeczko kochana... Ja dla ciebie wszystko, ale nie do was ja, nie do was. Stary jestem i smutny. Samym swoim widokiem psulbym wam szczescie. Nie trzeba, nie. Nie trzeba. Ot, jak zechcecie mnie zobaczyc czasami, zajedziecie tu do mlyna i .. Dajmy juz temu spokoj.
Odwrocil sie do samowaru, z ktorego zaczelo sie wydobywac mruczenie. Leszek rozlozyl rece.
— Ha, to szkoda. Bo ja uplanowalem sobie, ze na „nowosiele”, w dniu, kiedy by pan wprowadzil sie do Ludwikowa, ofiarowalbym panu komplet narzedzi chirurgicznych...
Czekal efektu, lecz znachor udal, ze nie slyszy tego kuszenia. Zdjal szklanki z polki, przejrzal je pod swiatlo i zabral sie do nalewania herbaty. Gdy juz siedzieli przy stole, Marysia powiedziala:
— Dalismy dzis na zapowiedzi. Za cztery tygodnie nasz slub.
— Ale na wesele to juz pan Antoni musi do nas przyjechac! — zawolal Leszek.
— Obejdzie sie tam i beze mnie. Nie pasuje ja do tych panstwa, co tam beda. A i stad zyczyc wam bede tak serdecznie, jak i z bliska.
— Nie chce pan byc swiadkiem naszej radosci, naszego swieta!
— Stryjciu Antoni!
— Czemu nie — kiwnal glowa znachor. — Do kosciola przecie przyjde, n swiadkiem... Toz ja od poczatku jestem swiadkiem wszystkich waszych zmartwien i radosci. Dzieki Bogu, ze po waszej mysli wszystko konczy sie.
— O, panie Antoni — sprostowal Leszek — to dopiero sie zaczyna. Dopiero poczatek naszego wielkiego szczescia, ktore zdobylismy po tylu przeszkodach, kosztem tylu lez i smutkow, i rozpaczy... Az dziwno pomyslec, ilesmy tego zla przecierpiec musieli...
— Tym lepiej dla was — powiedzial powaznie znachor.
— Dlaczego tym lepiej?
— Bo szczescie poty trwa, poki je czlowiek ocenia nalezycie. A dla czlowieka wartosc ma tylko to, co ciezko sie zdobylo.
Zamyslili sie wszyscy troje. Mlodzi nad otwierajaca sie przed nimi szczesliwa przyszloscia, Antoni Kosiba nad swoja samotnoscia, w ktorej juz bedzie musial zyc do smierci. I on przecie wiele przezyl, wiele przecierpial, a nic dla siebie nie zdobyl. Bluznilby przeciw wlasnemu sercu, gdyby zalowal, ze oto te czastke szczescia, jakiego dla siebie pragnal, oddal im, dorzucil jak ubogi datek do ich wielkiego skarbu... Nie, nie zalowal, ale przeciez ciezko mu bylo na duszy, jak musi byc ciezko kazdemu, co juz niczego nie oczekuje, niczego sie nie spodziewa, niczego nie pragnie...
Zapukano do izby. To stangret wszedl z pudlem.
— Boje sie, paniczu, ze kwiaty zmarzna. Za dlugo sa na mrozie.
— A dobrze. Niech tu postoja — powiedzial Leszek. — Chociaz i tak niedlugo musimy jechac.
— Dokadze to z kwiatami? — zaciekawil sie znachor.
Pojedziemy na cmentarz, na grob Marysinej mamy. Chcemy podzielic sie z ma nasza radoscia i poprosic o blogoslawienstwo — odpowie powaznie Leszek.
— Twojej matki, golabeczko?
— Tak.
— To ladnie... Bardzo ladnie... Wspomnialas mi kiedys, ze tu na radoliskim cmentarzu spoczywa. Tak, tak... Kiedys tu, golabeczko, w tej izbie lezala miedzy zyciem i smiercia, chcialem i ja pojsc na jej grob, pomodlic sie o twoje wyzdrowienie... Zawsze wstawiennictwo matki to nie tylko u ludzi, ale i u Boga musi najwiecej znaczyc... Ciezkie byly to godziny... Tylko nie wiedzialem, gdzie jej mogilka.
Zasepil sie, potem przetarl czolo i wstal. Z kata alkowy przyniosl wielki pek niesmiertelnikow.
— Macie i to. Zawiezcie. Te kwiaty nie pomarzna, nie powiedna. To kwiaty umarlych.
Zlozcie je tam ode mnie.
Marysia ze lzami w oczach zarzucila mu rece na szyje. — Kochany stryjciu, kochany stryjciu...
— A moze i pan, panie Antoni, pojechalby z nami. Zlozylby pan te kwiaty osobiscie? — zaproponowal Leszek.
Znachor spojrzal w oczy Marysi, zastanowil sie i kiwnal glowa.
— Dobrze, pojade z wami. Stad do cmentarza niedaleko, to jak bede wiedzial, gdzie ta mogilka, czasami sobie pojde zielsko powyrywac, kwiatki polozyc.
Wiedzial Antoni Kosiba, jaka przykrosc robi Marysi nie chcac przyjac gosciny w Ludwikowie, i pragnal teraz dac jej dowod, ze nic, co ja blisko obchodzi, nie przestanie nigdy byc bliskie i dla niego.
W kwadrans pozniej we trojke siedzieli w saniach. Konie ruszyly drobnym klusem i juz po chwili znalezli sie na zakrecie, skad jak na dloni widac bylo kapliczke i cale wzgorze, na ktorym znajdowal sie tak zwany Nowy Cmentarz. Z nowosci wlasciwie pozostala mu tylko nazwa, o czym swiadczyly rozsypujace sie ploty, pochylone krzyze i swiecace w wielu miejscach czerwona cegla sciany kapliczki swietego Stanislawa Kostki.
Stary cmentarz, polozony za kosciolem niemal w srodku miasteczka, od trzydziestu z gora lat byl juz tak przepelniony, ze nie pozostalo na nim ani metra wolnego od mogil. Tu natomiast, na kiedys lysym, a obecnie gesto drzewami porosnietym pagorku chowano zmarlych radoliskich i okolicznych wzdluz alejek. Miedzy alejkami duze kawalki byly jeszcze wolne i od mogil, i od drzew. Snadz i drzewa w sypkim piasku nie chcialy rosnac.
Droga szla obok cmentarza i sanie zatrzymaly sie przy bramie. Stad juz trzeba bylo brnac nietknietym bialym sniegiem, ktory miejscami siegal do kolan. Nawialo go tu bez miary. Za to gdy tylko mineli wierzcholek wzgorza, mogli juz isc bez trudu. Tylko przy mogilkach potworzyly sie niewielkie zaspy.
Marysia zatrzymala sie przy mogile swojej matki, uklekla w sniegu i modlila sie. Leszek poszedl za jej przykladem. Znachor zdjal czapke i stal za nimi w milczeniu.
Byla to zwykla, wiejska mogilka z niewielkim czarnym krzyzykiem zawieszonym zeschnietymi wianuszkami i do polowy zasypanym sniegiem. Wlasnie mlodzi skonczyli modlitwe. Leszek wyjal z pudla kwiaty, Marysia zas zaczela oczyszczac z krzyza snieg. Wowczas ukazala sie blaszana tabliczka z napisem...
Antoni powiodl po niej wzrokiem i przeczytal:
„Sp. Beata z Gontynskich...”
Zrobil krok naprzod, wyciagnal rece przed siebie...
— Co panu, co panu jest? — krzyknal przerazony Leszek.
— Stryjciu!...
— Boze! — jeknal znachor. W jego mozgu z przerazliwa jasnoscia odzylo wszystko.
Trzasl sie na calym ciele, a z jego gardla wydobywal sie jakis gluchy, nieludzki jek. Sily opuscily go zupelnie i bylby runal na ziemie, gdyby Leszek i Marysia nie chwycili go mocno pod ramiona.
— Co ci, co ci, stryjciu? — szeptala przerazona Marysia.
— Mariolo, coreczko moja... coreczko moja — wymowil rozdrganym glosem i wybuchnal lkaniem.
Nie mogli utrzymac tego bezwladnego ciezaru i jak najostrozniej opuscili go na ziemie. Slowa wypowiedziane przezen napelnily ich zdumieniem, zwlaszcza zdziwilo Marysie, ze nazwal ja imieniem, ktorym kiedys, i to bardzo rzadko, w chwilach czulych pieszczot nazywala ja matka. Nie mieli jednak czasu na dociekania. Antoni Kosiba doznal widocznie jakiegos ataku nerwowego. Skulony na kleczkach w sniegu, z rekami przycisnietymi do twarzy nie ustawal w lkaniu.
— Musimy go przeniesc do sanek — zdecydowal sie Leszek — pobiegne po stangreta, bo sami nie damy rady.
Juz chcial isc, gdy w alejce ukazal sie profesor Dobraniecki. Jego niespodziewane zjawienie sie tutaj zaskoczylo ich, lecz i ucieszylo.
— Uszanowanie profesorowi — zaczal Leszek. — On dostal ataku nerwowego. Co robic?...
Ale Dobraniecki stal nieruchomo, wpatrujac sie w tabliczke na krzyzu.
— Musimy go przeniesc do san — odezwala sie Marysia. Dobraniecki potrzasnal glowa.
— Nie, niech pani pozwoli wyplakac sie swemu ojcu. A widzac szeroko otwarte oczy obojga, dodal:
— To jest ojciec pani, profesor Rafal Wilczur... Dzieki Bogu, odzyskal pamiec... Chodzmy, odejdzmy dalej... Pozwolmy mu plakac.
Stali opodal i Dobraniecki urywanymi zdaniami opowiedzial im wszystko. Tymczasem lzy przyniosly widocznie znachorowi ulge. Podniosl sie ciezko z ziemi, lecz nie odchodzil. Marysia podbiegla don i przytulila twarz do jego ramienia. Nie widziala nic, bo lzy zalewaly jej oczy, lecz slyszala jego cichy glos: